Bardzo nieobiektywna i bardzo skierowana do fanów musicalu relacja z przedstawienia "Elisabeth" z budapesztańskiego Teatru Operetty.
Post pisany dla Nibi, a w domyśle też dla Nifla :) Postaram się zdać tutaj relacje z przedstawienia, które na całe szczęście jakiś dobry człowiek nagrał i umieścił też na YT (tu się zaczyna). Nie mam zamiaru chwalić się teraz, że miałam to szczęście być na tym przedstawieniu, ale po prostu trochę podzielić się wrażeniami (też kiedyś je zobaczycie, traktujcie to jako przedsmak ^^)
Post pisany dla Nibi, a w domyśle też dla Nifla :) Postaram się zdać tutaj relacje z przedstawienia, które na całe szczęście jakiś dobry człowiek nagrał i umieścił też na YT (tu się zaczyna). Nie mam zamiaru chwalić się teraz, że miałam to szczęście być na tym przedstawieniu, ale po prostu trochę podzielić się wrażeniami (też kiedyś je zobaczycie, traktujcie to jako przedsmak ^^)
Przypominam, że nie znam musicalu tak dobrze jak wy i niektóre uwagi mogą być oczywiste czy wręcz mylne, za co przepraszam z góry ;u;
Btw, spoilery do treści sypią się garściami, więc osobą nie znającym sztuki czytanie się odradza.
W Budapeszcie grają Elkę! Wielkie
było zaskoczenie i wielka radość, gdy zauważyłam, że na każdy
koniec miesiąca przypadają dwa przedstawienie tego znakomitego
spektaklu. I mimo że bilety ruszyłam już kupić półtora miesiąca
wcześniej, większość dobrych miejsc była już od dawna zajęta.
Nie zniechęcając się, zakupiłam miejscówkę za równowartość 70 zł i
pogrążyłam się w okresie radosnego czekania...
30 kwietnia o 19.00 nastąpił
wreszcie wyczekiwany czas! Teatr Operetty w Budapeszcie mieści się
przy jednej z najbardziej reprezentatywnych alei w mieście – ulicy
Andrassy'iego, a co więcej, sąsiaduje z Instytutem Polskim. Jakieś
pół godziny przed spektaklem w wejściu teatru były istne tłumy,
pokazujące jak wielką popularnością Elka się tutaj cieszy. Sam
budynek operetty akurat nie zaskoczył mnie niczym – ze swoim
klasycznym wnętrzem przypomina mi inne, podobne budynki w jakich
byłam (na przykład Operę Śląską w Bytomiu), co wcale nie
znaczyło, że mi się nie podobało. Zdziwiłam się, gdy okazało
się, że szatnia jest płatna (200 forintów – 2,70 zł), co też zniechęciło mnie do skorzystania z niej. Trochę
poddenerwowana zajęłam dość wcześnie miejsce – XIII rząd, 9
krzesło, czyli mimo wszystko całkiem ładny widok, lekko z
prawej, ale na tyle blisko środka, by nie odczuć dyskomfortu
oglądania wszystkiego pod dużym kątem. Sala powoli się napełniała
i z tego co widziałam, tak dobrze jak wszystkie miejsca były
zajęte. O 19.04 rozległ się wreszcie dzwonek, a z głośników
popłynęło przywitanie i prośba o wyłączenie komórek – i to w
trzech językach (węgierskim, angielskim i niemieckim).
Siedziałam mniejwięcej w prawym dolnym rogu tego zdjęcia :D |
A potem podniosła się kurtyna...
Początek był taki jaki go znamy –
Luccheni zostaje wezwany do wytłumaczenia się z zabójstwa
Cesarzowej-Królowej. Niestety aktor nie był tym z Wiednia '05 (no, akurat to trzeba temu przedstawieniu przyznać, Lucchieniego mieli
znakomitego). W tle rozlega się muzyka, a Daryi po raz pierwszy
wilgotnieją oczy ze wzruszenia – okazuje się, że na górze sceny
wyświetlane są angielskie napisy! Niby obejrzałam dzień wcześniej
jeszcze raz spektakl, ale możliwość zerkania co jakiś czas o czym
śpiewają aktorzy była cudownym udogodnieniem.
Wróćmy jednak do przedstawienia –
byłam niesamowicie zachwycona scenografią. Obrotowa scena spełniała
się znakomicie, a różnorodność scenerii, podkreślona również
przez różnorodne naświetlenie sprawiały oszałamiające wrażenie.
Ogólnie rzecz biorąc, po tym spektaklu szczerzę znielubiłam Wiedeń '05. Tyle rzeczy
zrobiono tu lepiej! Podobało mi, że scena rządzenia przez młodego
Franiszka Józefa utrzyma była w kolorach złota i czerwieni –
dodawało to wszystkiemu majestatu. Dużo bardziej udana była scena
zaręczyn młodego cesarza i Sisi (tutaj pokłonił się on najpierw
Nene, a od razu potem, na pięcie obrócił się i w obliczu szoku
dworzan podszedł do Sisi, która miała minę „Że co, kto,
dlaczego, ale w ogóle...?” i nie wiedziała co z rękami zrobić –
całość wywołała salwę śmiechu na widowni). Ślicznie zrobiona
była także pierwsze piosenka zakochanych – pełna chodzenia po
scenie, dotyków rąk, przytulania się, a zakończona „wzniesieniem”
się pary ponad scenę (użyto do tego wysuwanej platformy i dymu,
przez co naprawdę wyglądało jakby frunęli). Wrażenie robiła też
scena z pierwszymi latami małżeństwa – na scenie ustawiono
ramkę, jakby do fotografii, a Luccheni opowiadając robił im
zdjęcia. W scenie, gdy Sisi z dziećmi jedzie do Węgier pokuszono
się o dwa, trzy zdania więcej niż w wersji wiedeńskiej – o tym,
że kocha ona wszystko, czego nienawidzi Sophie, więc Węgry
powinna uwielbiać i że uczy dzieci węgierskiego. Kolejnym
miłym zaskoczeniem była scenerie do „Apokalipsy” - kawiarnia
była stylizowana całkowicie na Art Noveau (w ogóle bardzo
polubiłam tę piosenkę i teraz często ją odsłuchuje). Pierwszy
akt kończy oczywiście repryza „Ich gehor' nur mir”. Zdecydowano
się tutaj pokazać na scenie Ten Obraz, a nad nim na podwyższeniu
podstawiono, oczywiście że oszałamiająco piękną, Sisi.
Pochwalić trzeba tutaj grę świateł, która w czasie piosenki
zamieniła całą scenę w gwieździste niebo.
Pierwszy akt omówiłam, a wypadałoby
coś o aktorach wspomnieć. Jak już mówiłam, Luccheni nie był
idealny, ale sprawował się całkiem dobrze. Śmierć... Tutaj mam
problem z oceną. Z jednej strony uwielbiam barwę głosu innych
aktorów grających tę rolę, ale jak tutejszy władca mroku
rozdzierająco krzyczał z miłości do Sisi, to absolutnie robił
wrażenie. W przeciwieństwie do innych jego wersji, tu mieliśmy
go czarnowłosowego, ale także odpowiednio bladego. Franz Joseph w
pierwszych scenach był mi jednak trochę za stary, ale odegra sobie
to jeszcze w drugim akcie. Trochę wyprzedzając – dorosły Rudolf
miał trochę dziwny głos, ale można się było po chwili
przyzwyczaić (i jego klata... ale o tym zaraz). Do innych aktorów
uwag nie mam. Co najwyżej jeszcze pochwałę do odtwórczyni głównej
roli, bo spisała się znakomicie.
Nie wiem jakim cudem minęło półtorej
godziny (no, 1.20 h). To wszystko było tak szybko! Przerwę
spędziłam na zwiedzaniu teatru. W holu sprzedawano napoje, alkohol
i przekąski (np. coś na kształt obwarzanków). Przeszłam się po
balkonach – o ile z moją wadą wzroku, drugie piętro to zła
decyzja na spektakl, to urzekły mnie czteroosoobowe loże z
pierwszego balkonu. Znowu, udałam się wcześniej na miejsce,
poobserwowałam ludzi (stopień elegancji odpowiedni) i czekałam, aż
dwudziestominutowa przerwa się skończy.
Drugi akt, jak wiadomo, zaczyna się
od razu wybitnie. W „Kitsch” Luccheni nie rzucał niczym w
widownie, ale za to w tle piosenki można było podziwiać grafiki
Budapesztu. Po jego zakończeniu, ale jeszcze przed moimi ukochanymi
Eljenami, odbyła się rozmowa między Węgrami, którzy gratulowali
sobie, że zdołali przeciągnąć Ces... znaczy Królową na swoją
stronę i uzyskać równouprawnienie Węgier (założę się, że
jednym z nich był Andrássy <3). Potem już nie myślałam tylko
przeżyłam chwilę zachwytu nad moją ulubioną piosenką i 300%
węgierskości jakie w niej zawarto (jak machanie mieczem na cztery
strony świata przez Franza Josepha, czy tradycyjny taniec Węgrów).
Po koronacji gładko przechodzimy (a właściwie scena gładko się
obraca) do sypialni małego Rudolfa, który rozczula wszystkich
śpiewaniem „Mama wo bist du?”. Taki układ piosenek sprawdza się
moim zdaniem znakomicie – z jednej strony wielki triumf Węgier i
samej Sisi, a w tym samym czasie jej mały synek za nią tęskni...
(swoją drogą uroczo było jak sala zachichotała przy tekście o
zabiciu kotka). Po następującej scenie z szpitala psychiatrycznego,
czas na kolejną z moich ulubionych piosenek – tą w której Sophie
wraz ze swoimi sprzymierzeńcami (żeby nie powiedzieć przydupasami)
zastanawia się jak obalić Sisi. I choć uwielbiam nawiązania do
szachów, jakie widziałam w tym przypadku w innych musicalach, to
wersja węgierska absolutnie mnie zauroczyła. Postawiono bowiem na
całkiem inny pomysł – bilard. Wyszło to fenomenalnie i nie będę
więcej pisać, tylko odsyłam do linku, by samemu to zobaczyć (Od 6 minuty). Po
kolejnych dwóch piosenkach, które aż tak mi nie zapadły w pamięć
(burdelowa i śmierć-doktor), wreszcie usłyszeliśmy „Die
schatten werden länger”. O ile głos dorosłego Rudolfa na
początku mi nie podpasował, szybko się przyzwyczaiłam i mogłam
się zachwycać (moim zdaniem) najlepszą piosenką w całym musicalu
(no i jestem beznadziejnym fangirlem Rudiego <3). Kolejna piosenka
mnie zaskoczyła, bo jej nie znałam – w scenerii piwniczej i przy
blasku pochodni węgierscy rewolucjoniści knuli obalenie imperium, a
wśród nich i nasze cesarzątko.
Mogę teraz mylić kolejność –
wiem, że były podróże Sisi i śmierć Sophie, ale mnie z jakiegoś
powodu (tja...) najbardziej wątek Rudolfa został w pamięci. Tak więc
mogłam ze wzruszeniem przeżywać, jak po nakryciu spisku Franz jest
rozczarowany synem, jak ten śpiewa do matki, że są tacy podobni,
jak prosi ja w końcu o wstawienie się u ojca, ale ona odmawia... I
tak, już czas na śmierć młodego władcę (aż wzdycham, gdy sobie
o tym przypominam). Scena samobójstwa zrobiona była wręcz
znakomicie – tańczące pary wokół arcyksięcia dawały piękne
wrażenie abstrakcji, podobnie jak młoda dziewczyna rzucająca się
na Rudolfa, całująca go i zrywająca koszulę (mimo całego
wzruszenia zapamiętałam, że było na co patrzeć), no i na koniec
pocałunek śmierci, strzał i sturlanie się trupa na bok
sceny.
Mało już zostało do końca ("Wenn ich tanzen will: nie usłyszeliśmy i nie usłyszmy w tym przedstawieniu. ) Żałobna
piosenka Elżbiety nad ciałem syna, a później także wzruszająca
piosenka starszej pary, czyli Sisi i Franza o miłości, której już
nie ma... Zakończona została w momencie w której cesarz stał na
podwyższeniu na środku sceny i gładko przeszła w pieśń o upadku
starego świata. Znakomity popis aktorstwa ze strony Franza – nawet
z mojego miejsca dostrzegałam jego niepewność, zaskoczenie, do
tego starość i chwiejność jaką próbował stać prosto między
tańczącym tłumem...
A potem już koniec – Luccheni
zabija Sisi, a ta wreszcie jest szczęśliwa z miłością swojego
życia, Śmiercią.
Brawa trwały długo – aktorzy
kłaniali się dwa razy (drugi raz do dźwięków muzyki), a już po
opuszczeniu kurtyny jeszcze raz przed widzami przeszli najważniejsi
aktorzy. Tak całkiem na marginesie, bardzo ciekawy był sposób
klaskania przez widownię (dobra, ja się nie znam, więc dla mnie
był). Zaczynali od powolnego klaskania, które stawało się coraz
szybsze, a gdy zaczynało wypadać z rytmu znów zaczynano od
powolnego, rytmicznego klaskania... Jakby ktoś replay wciskał :)
Wychodząc z teatru podsłuchałam
kilka rozmów po niemiecku (zauważyłam stosunkowo dużo osób
mówiących w tym języku). Byli zachwyceni przedstawieniem i
entuzjazmem publiczności. A ja muszę im tylko przytaknąć.
Przedstawienie było wspaniałe i
warte każdych pieniędzy. Mam nadzieję, że za niedługo same
będziecie miały możliwość zobaczenie jakieś wersji Elki :)
nie znam sztuki, ale spoilery mi nie straszne :)
OdpowiedzUsuńlata praktyki robią swoje i czesto da radę obejrzeć się
wszystko pomimo wcześniejszych spoilerów :)
przedstawienie naprawdę wydaje się być niesamowite :)
na żywo musi być magicznie! niesamowite :)
pozdrawiam cieplutko ;*
Jejku, dopiero teraz ten komentarz zauważyłam xD
OdpowiedzUsuńPrzedstawienie było niesamowite i osobiście polecam je koniecznie w ramach wycieczki do Budapesztu (co miesiąc, pod koniec, wystawiane są dwa spektakle). Byłam tam też na "Przeminęło z Wiatrem" i również pozytywnie się zaskoczyłam :)
Pozdrawiam.