piątek, 2 maja 2014

Éljen, éljen Erzsébet


Bardzo nieobiektywna i bardzo skierowana do fanów musicalu relacja z przedstawienia "Elisabeth" z budapesztańskiego Teatru Operetty.

Post pisany dla Nibi, a w domyśle też dla Nifla :) Postaram się zdać tutaj relacje z przedstawienia, które na całe szczęście jakiś dobry człowiek nagrał i umieścił też na YT (tu się zaczyna). Nie mam zamiaru chwalić się teraz, że miałam to szczęście być na tym przedstawieniu, ale po prostu trochę podzielić się wrażeniami (też kiedyś je zobaczycie, traktujcie to jako przedsmak ^^)

Przypominam, że nie znam musicalu tak dobrze jak wy i niektóre uwagi mogą być oczywiste czy wręcz mylne, za co przepraszam z góry ;u;

Btw, spoilery do treści sypią się garściami, więc osobą nie znającym sztuki czytanie się odradza.




W Budapeszcie grają Elkę! Wielkie było zaskoczenie i wielka radość, gdy zauważyłam, że na każdy koniec miesiąca przypadają dwa przedstawienie tego znakomitego spektaklu. I mimo że bilety ruszyłam już kupić półtora miesiąca wcześniej, większość dobrych miejsc była już od dawna zajęta. Nie zniechęcając się, zakupiłam miejscówkę za równowartość 70 zł i pogrążyłam się w okresie radosnego czekania...

30 kwietnia o 19.00 nastąpił wreszcie wyczekiwany czas! Teatr Operetty w Budapeszcie mieści się przy jednej z najbardziej reprezentatywnych alei w mieście – ulicy Andrassy'iego, a co więcej, sąsiaduje z Instytutem Polskim. Jakieś pół godziny przed spektaklem w wejściu teatru były istne tłumy, pokazujące jak wielką popularnością Elka się tutaj cieszy. Sam budynek operetty akurat nie zaskoczył mnie niczym – ze swoim klasycznym wnętrzem przypomina mi inne, podobne budynki w jakich byłam (na przykład Operę Śląską w Bytomiu), co wcale nie znaczyło, że mi się nie podobało. Zdziwiłam się, gdy okazało się, że szatnia jest płatna (200 forintów – 2,70 zł), co też zniechęciło mnie do skorzystania z niej. Trochę poddenerwowana zajęłam dość wcześnie miejsce – XIII rząd, 9 krzesło, czyli mimo wszystko całkiem ładny widok, lekko z prawej, ale na tyle blisko środka, by nie odczuć dyskomfortu oglądania wszystkiego pod dużym kątem. Sala powoli się napełniała i z tego co widziałam, tak dobrze jak wszystkie miejsca były zajęte. O 19.04 rozległ się wreszcie dzwonek, a z głośników popłynęło przywitanie i prośba o wyłączenie komórek – i to w trzech językach (węgierskim, angielskim i niemieckim).
Siedziałam mniejwięcej w prawym dolnym rogu tego zdjęcia :D
A potem podniosła się kurtyna...

Początek był taki jaki go znamy – Luccheni zostaje wezwany do wytłumaczenia się z zabójstwa Cesarzowej-Królowej. Niestety aktor nie był tym z Wiednia '05 (no, akurat to trzeba temu przedstawieniu przyznać, Lucchieniego mieli znakomitego). W tle rozlega się muzyka, a Daryi po raz pierwszy wilgotnieją oczy ze wzruszenia – okazuje się, że na górze sceny wyświetlane są angielskie napisy! Niby obejrzałam dzień wcześniej jeszcze raz spektakl, ale możliwość zerkania co jakiś czas o czym śpiewają aktorzy była cudownym udogodnieniem.

Wróćmy jednak do przedstawienia – byłam niesamowicie zachwycona scenografią. Obrotowa scena spełniała się znakomicie, a różnorodność scenerii, podkreślona również przez różnorodne naświetlenie sprawiały oszałamiające wrażenie.

Ogólnie rzecz biorąc, po tym spektaklu szczerzę znielubiłam Wiedeń '05. Tyle rzeczy zrobiono tu lepiej! Podobało mi, że scena rządzenia przez młodego Franiszka Józefa utrzyma była w kolorach złota i czerwieni – dodawało to wszystkiemu majestatu. Dużo bardziej udana była scena zaręczyn młodego cesarza i Sisi (tutaj pokłonił się on najpierw Nene, a od razu potem, na pięcie obrócił się i w obliczu szoku dworzan podszedł do Sisi, która miała minę „Że co, kto, dlaczego, ale w ogóle...?” i nie wiedziała co z rękami zrobić – całość wywołała salwę śmiechu na widowni). Ślicznie zrobiona była także pierwsze piosenka zakochanych – pełna chodzenia po scenie, dotyków rąk, przytulania się, a zakończona „wzniesieniem” się pary ponad scenę (użyto do tego wysuwanej platformy i dymu, przez co naprawdę wyglądało jakby frunęli). Wrażenie robiła też scena z pierwszymi latami małżeństwa – na scenie ustawiono ramkę, jakby do fotografii, a Luccheni opowiadając robił im zdjęcia. W scenie, gdy Sisi z dziećmi jedzie do Węgier pokuszono się o dwa, trzy zdania więcej niż w wersji wiedeńskiej – o tym, że kocha ona wszystko, czego nienawidzi Sophie, więc Węgry powinna uwielbiać i że uczy dzieci węgierskiego. Kolejnym miłym zaskoczeniem była scenerie do „Apokalipsy” - kawiarnia była stylizowana całkowicie na Art Noveau (w ogóle bardzo polubiłam tę piosenkę i teraz często ją odsłuchuje). Pierwszy akt kończy oczywiście repryza „Ich gehor' nur mir”. Zdecydowano się tutaj pokazać na scenie Ten Obraz, a nad nim na podwyższeniu podstawiono, oczywiście że oszałamiająco piękną, Sisi. Pochwalić trzeba tutaj grę świateł, która w czasie piosenki zamieniła całą scenę w gwieździste niebo.

Pierwszy akt omówiłam, a wypadałoby coś o aktorach wspomnieć. Jak już mówiłam, Luccheni nie był idealny, ale sprawował się całkiem dobrze. Śmierć... Tutaj mam problem z oceną. Z jednej strony uwielbiam barwę głosu innych aktorów grających tę rolę, ale jak tutejszy władca mroku rozdzierająco krzyczał z miłości do Sisi, to absolutnie robił wrażenie. W przeciwieństwie do innych jego wersji, tu mieliśmy go czarnowłosowego, ale także odpowiednio bladego. Franz Joseph w pierwszych scenach był mi jednak trochę za stary, ale odegra sobie to jeszcze w drugim akcie. Trochę wyprzedzając – dorosły Rudolf miał trochę dziwny głos, ale można się było po chwili przyzwyczaić (i jego klata... ale o tym zaraz). Do innych aktorów uwag nie mam. Co najwyżej jeszcze pochwałę do odtwórczyni głównej roli, bo spisała się znakomicie.

Nie wiem jakim cudem minęło półtorej godziny (no, 1.20 h). To wszystko było tak szybko! Przerwę spędziłam na zwiedzaniu teatru. W holu sprzedawano napoje, alkohol i przekąski (np. coś na kształt obwarzanków). Przeszłam się po balkonach – o ile z moją wadą wzroku, drugie piętro to zła decyzja na spektakl, to urzekły mnie czteroosoobowe loże z pierwszego balkonu. Znowu, udałam się wcześniej na miejsce, poobserwowałam ludzi (stopień elegancji odpowiedni) i czekałam, aż dwudziestominutowa przerwa się skończy.

Drugi akt, jak wiadomo, zaczyna się od razu wybitnie. W „Kitsch” Luccheni nie rzucał niczym w widownie, ale za to w tle piosenki można było podziwiać grafiki Budapesztu. Po jego zakończeniu, ale jeszcze przed moimi ukochanymi Eljenami, odbyła się rozmowa między Węgrami, którzy gratulowali sobie, że zdołali przeciągnąć Ces... znaczy Królową na swoją stronę i uzyskać równouprawnienie Węgier (założę się, że jednym z nich był Andrássy <3). Potem już nie myślałam tylko przeżyłam chwilę zachwytu nad moją ulubioną piosenką i 300% węgierskości jakie w niej zawarto (jak machanie mieczem na cztery strony świata przez Franza Josepha, czy tradycyjny taniec Węgrów). Po koronacji gładko przechodzimy (a właściwie scena gładko się obraca) do sypialni małego Rudolfa, który rozczula wszystkich śpiewaniem „Mama wo bist du?”. Taki układ piosenek sprawdza się moim zdaniem znakomicie – z jednej strony wielki triumf Węgier i samej Sisi, a w tym samym czasie jej mały synek za nią tęskni... (swoją drogą uroczo było jak sala zachichotała przy tekście o zabiciu kotka). Po następującej scenie z szpitala psychiatrycznego, czas na kolejną z moich ulubionych piosenek – tą w której Sophie wraz ze swoimi sprzymierzeńcami (żeby nie powiedzieć przydupasami) zastanawia się jak obalić Sisi. I choć uwielbiam nawiązania do szachów, jakie widziałam w tym przypadku w innych musicalach, to wersja węgierska absolutnie mnie zauroczyła. Postawiono bowiem na całkiem inny pomysł – bilard. Wyszło to fenomenalnie i nie będę więcej pisać, tylko odsyłam do linku, by samemu to zobaczyć (Od 6 minuty). Po kolejnych dwóch piosenkach, które aż tak mi nie zapadły w pamięć (burdelowa i śmierć-doktor), wreszcie usłyszeliśmy „Die schatten werden länger”. O ile głos dorosłego Rudolfa na początku mi nie podpasował, szybko się przyzwyczaiłam i mogłam się zachwycać (moim zdaniem) najlepszą piosenką w całym musicalu (no i jestem beznadziejnym fangirlem Rudiego <3). Kolejna piosenka mnie zaskoczyła, bo jej nie znałam – w scenerii piwniczej i przy blasku pochodni węgierscy rewolucjoniści knuli obalenie imperium, a wśród nich i nasze cesarzątko.


Mogę teraz mylić kolejność – wiem, że były podróże Sisi i śmierć Sophie, ale mnie z jakiegoś powodu (tja...) najbardziej wątek Rudolfa został w pamięci. Tak więc mogłam ze wzruszeniem przeżywać, jak po nakryciu spisku Franz jest rozczarowany synem, jak ten śpiewa do matki, że są tacy podobni, jak prosi ja w końcu o wstawienie się u ojca, ale ona odmawia... I tak, już czas na śmierć młodego władcę (aż wzdycham, gdy sobie o tym przypominam). Scena samobójstwa zrobiona była wręcz znakomicie – tańczące pary wokół arcyksięcia dawały piękne wrażenie abstrakcji, podobnie jak młoda dziewczyna rzucająca się na Rudolfa, całująca go i zrywająca koszulę (mimo całego wzruszenia zapamiętałam, że było na co patrzeć), no i na koniec pocałunek śmierci, strzał i sturlanie się trupa na bok sceny.

Mało już zostało do końca ("Wenn ich tanzen will: nie usłyszeliśmy i nie usłyszmy w tym przedstawieniu. ) Żałobna piosenka Elżbiety nad ciałem syna, a później także wzruszająca piosenka starszej pary, czyli Sisi i Franza o miłości, której już nie ma... Zakończona została w momencie w której cesarz stał na podwyższeniu na środku sceny i gładko przeszła w pieśń o upadku starego świata. Znakomity popis aktorstwa ze strony Franza – nawet z mojego miejsca dostrzegałam jego niepewność, zaskoczenie, do tego starość i chwiejność jaką próbował stać prosto między tańczącym tłumem...

A potem już koniec – Luccheni zabija Sisi, a ta wreszcie jest szczęśliwa z miłością swojego życia, Śmiercią.
Brawa trwały długo – aktorzy kłaniali się dwa razy (drugi raz do dźwięków muzyki), a już po opuszczeniu kurtyny jeszcze raz przed widzami przeszli najważniejsi aktorzy. Tak całkiem na marginesie, bardzo ciekawy był sposób klaskania przez widownię (dobra, ja się nie znam, więc dla mnie był). Zaczynali od powolnego klaskania, które stawało się coraz szybsze, a gdy zaczynało wypadać z rytmu znów zaczynano od powolnego, rytmicznego klaskania... Jakby ktoś replay wciskał :)


Wychodząc z teatru podsłuchałam kilka rozmów po niemiecku (zauważyłam stosunkowo dużo osób mówiących w tym języku). Byli zachwyceni przedstawieniem i entuzjazmem publiczności. A ja muszę im tylko przytaknąć.


Przedstawienie było wspaniałe i warte każdych pieniędzy. Mam nadzieję, że za niedługo same będziecie miały możliwość zobaczenie jakieś wersji Elki :)

2 komentarze:

  1. nie znam sztuki, ale spoilery mi nie straszne :)
    lata praktyki robią swoje i czesto da radę obejrzeć się
    wszystko pomimo wcześniejszych spoilerów :)
    przedstawienie naprawdę wydaje się być niesamowite :)
    na żywo musi być magicznie! niesamowite :)
    pozdrawiam cieplutko ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejku, dopiero teraz ten komentarz zauważyłam xD
    Przedstawienie było niesamowite i osobiście polecam je koniecznie w ramach wycieczki do Budapesztu (co miesiąc, pod koniec, wystawiane są dwa spektakle). Byłam tam też na "Przeminęło z Wiatrem" i również pozytywnie się zaskoczyłam :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń